
Bunt Wettiusza
Do pierwszych zaburzeń doszło w Kampanii, czyli w bogatej krainie średnich i wielkich majątków. W mieście Nuceri odkryto spisek 30 niewolników, których po śledztwie zgładzono. Pobudziło to czujność Rzymian, więc gdy w Kapui zbuntowało się 200 niewolników, szybko ich schwytano i zabito. Nie był to jednak koniec zamieszek, gdyż następne, już całkiem poważne, wywołał ekwita, a precyzyjniej – syn ekwity, póki się nie usamodzielnił, pozostawał pod władzą ojca, Tytus Wettiusz.
Jeśli rozpatrywać powody buntu, widać tam romantyczną tragedię ze sporą dawką głupoty w tle. Otóż Tytus Wettiusz był młodzieńcem, jak się okazało, nader wrażliwym na wdzięki niewieście, co jest naturalne i samo w sobie nie stanowi jeszcze zła. Ale źle ulokował uczucia, bowiem zakochał się w niewolnicy sąsiada.
Postanowił ją odkupić. Może i powiodłoby się to zamierzenie, lecz tu padł ofiarą dwóch czynników jednocześnie – chciwości tego człowieka i wielkości majątku swego ojca. Właściciel niewolnicy, węsząc krociowy zysk, „(…) z trudem zgodził się ją sprzedać za cenę siedmiu talentów attyckich i wyznaczył termin zapłaty należności” – czyli zdecydował się sprzedać dziewoję za sumę ogromną. Jeden talent attycki to 26,22 kg 80 , więc cenę dziewczyny jej właściciel ustalił na 183,54 kg srebra. Ale równie dobrze można było ustalić tę cenę na siedem, a nawet siedemdziesiąt talentów attyckich złota, bowiem ta miłość była droższa od pieniędzy.
Młodzieniec niewolnicę wziął, ale nie miał zamiaru za nią płacić, gdyż nawet owe siedem talentów, to było dlań grubo ponad jego możliwości finansowe. Sam takiej kwoty nie miał, a jego ojciec nie był aż taki głupi, o czym zadurzony doskonale wiedział, by dla zachcianki syna, za jedną niewolnicę, która i tak kiedyś będzie stara, pozbywać się sporego majątku. Wobec tego junak wpadł na pomysł, świadczący nie tyle o sile jego uczucia, co raczej o miernych przymiotach umysłu, a posiadane środki zainwestował w zupełnie inne gadżety, niż biżuterię dla ukochanej: „Uzurpował sobie władzę królewską. Nabył pięćset pełnych kompletów zbroi i wyznaczył kolejny termin zapłaty; uwierzono mu, a kiedy potajemnie przewiózł zbroje na wieś, wezwał
swoich własnych niewolników do buntu. Włożył na głowę diadem, przywdział szatę królewską, przybrał liktorów i inne insygnia władzy i w zmowie z niewolnikami ogłosił się królem”. W kilku słowach można z czystym sumieniem uznać, że Tytus Wettiusz zwariował z miłości.
Jako król przeszedł do czynów. Przybyłych po pieniądze posłańców wierzyciela kazał zabić, a potem napadał na sąsiednie majątki, żeby poszerzyć królestwo. Niewolników, którzy do niego się przyłączali, wyposażał w broń, czyli de facto wyzwalał. Wkrótce waliły do niego tłumy żądnych wolności. Organizował ich w oddziały na wzór rzymski. Zbudowano obóz otoczony palisadą. I tak przedsięwzięcie Wettiusza zyskało bardzo groźny wymiar.
Można się było spodziewać, że wkrótce buntownik zyska ogromną armię, jednak w powodzenie tego przedsięwzięcia nie wierzono powszechnie, gdyż ani osoba wodza powstania, ani przyczyny ruchu, nie rokowały nadziei na zwycięstwo. „Król” Tytus zebrał trzy i pół tysiąca ludzi, to wszystko. Ale senat, zatroskany ciągiem klęsk na frontach zewnętrznych, obawiał się rozszerzenia buntu i podjął decyzje, którym warto się przyjrzeć bliżej: „(…) polecił jednemu z pretorów miejskich, mianowicie Lucjuszowi Lukullusowi, pokonać zbiegłych niewolników. Pretor wyruszył tego samego dnia na czele sześciuset żołnierzy i dotarł do Kapui, gdzie zgromadził cztery tysiące piechoty i czterystu jeźdźców”.
Zauważmy ciąg logiczny, który jeszcze będziemy kilkakrotnie śledzić, w tym dwa razy bardzo szczegółowo: decyzja senatu – pretor miejski – sześciuset żołnierzy – Kapua.
Lukullus, po uzupełnieniu swoich rzymskich sił miejscowymi, poszedł na buntowników. Ci założyli obóz na wzgórzu i walczyli dosyć pomyślnie w oparciu o fortyfikacje. Oblężenie przewlekało się, ale przez to sytuacja buntowników wcale nie ulegała poprawie. Niektórzy z nich, po ochłonięciu z pierwszych porywów wolnościowych, doszli do wniosku, że nie warto trwać dłużej przy przegranej sprawie. Najbliższy współpracownik Wettiusza, niejaki Apoloniusz, ani chybi były niewolnik, postanowił się ratować, a to wymagało czynów bezpowrotnie jednoznacznych. A było to tak: „(…) Lukullus przekupił Apoloniusza, dowodzącego wojskami Wettiusza, zapewnił go – dając porękę państwową – że nie poniesie kary, i nakłonił, by zdradził swoich współziomków. Tak więc Apoloniusz, współdziałając z Rzymianami, podniósł rękę na Wettiusza”. Młodzieniec był tak tym wszystkim przerażony, że popełnił samobójstwo. Obóz niewolników padł, a ich wszystkich, prócz Apoloniusza, stracono. A co z dziewczyną? – ja nie wiem.
Wydarzenia sycylijskie – lata 104–101
Likwidacja wyżej opisanego buntu durnej młodości przyszła Rzymianom z łatwością. Ale nieco później zdarzyło się coś, czego nie mogli przewidzieć – bezprzykładna katastrofa pod Arausio, czyli zagłada ośmiu legionów z wojskami posiłkowymi! Wojsk w Italii nie było, co oznaczało, że aby uratować Italię przed Cymbrami, konieczna jest albo ewakuacja sił zbrojnych z kilku prowincji, czyli wyrzeczenie się tych z trudem nabytych ziem, albo budowanie sił zbrojnych niemalże od nowa. Szczęśliwie dla Rzymu się złożyło, że Cymbrowie i Teutoni nie przekroczyli Alp i nie weszli do Italii, choć naprawdę stała otworem. W tej sytuacji władcy Imperium wygasili konflikty, gdzie się dało, powołali pod broń ostatnie rezerwy w sposób tradycyjny i zażądali posiłków od swoich sojuszników i wasali. Ale tu natrafiono na niespodziewaną przeszkodę.
Nikomedes, król Bitynii w Azji Mniejszej, odmówił wysłania kontyngentów, przewidzianych układem sojuszniczym, ze względu na to, że nie miał skąd wziąć rekruta, bo ludność jego królestwa popadła w rzymską niewolę za rzekome długi. A ponieważ Sycylia, na skutek wcześniejszej pacyfikacji, była słabo zaludniona niewolnikami, Bityńczycy w wielkiej liczbie trafili właśnie tam.
Senat zafrasował się tą sytuacją. Zbadano sprawę i okazało się, co następuje: poddani wiernego, zadłużonego po uszy sprzymierzeńca Rzymu zasiedlali ergastula i pastwiska Sycylii. Cała sprawa miała drugie dno, gdyż doskonale zdawano sobie sprawę z tego, że pokrzywdzony sprzymierzeniec może po prostu skorzystać ze słabości rzymskich patronów, a już cały świat wiedział o Arausio i wcześniejszych, nie aż tak dotkliwych, ale seryjnych klęskach, i odmówić posłuszeństwa, lub co gorsza, dać zły przykład innym sojusznikom. „Wobec tego senat postanowił, że żaden wolny sprzymierzeniec nie może stać się niewolnikiem w prowincji i że namiestnicy mają się skrupulatnie zająć wyzwoleniem tych, których uczyniono niewolnikami”.
No i się zaczęło.
Namiestnikiem Sycylii był wtedy Publiusz Licyniusz Nerwa. Przystąpił on w Syrakuzach do wykonywania uchwały senatu w sposób pozornie bardzo praworządny, bo w ciągu kilku dni wyzwolił ponad ośmiuset ludzi, ale jak się potem okazało, miał w tym osobisty, jak najbardziej majątkowy cel. Niewiarygodna wieść o wyzwalaniu obiegła całą Sycylię na jaskółczych skrzydłach i prawdziwe tłumy uzbrojonych niewolników ruszyły do namiestnika z nadzieją na wolność. Ale ruszyły też tłumy wystraszonych sytuacją właścicieli. Mieli oni dar przekonywania, a wiedzieli, że namiestnik nie tyle wykonywał uchwałę senatu, co „(…) szukał sposobności do zysku, bo nie był nieprzekupny”.
Nerwie zdecydowanie zabrakło wyobraźni. Grubo przechytrzył, dając ludziom ogromną nadzieję, a potem się z tego wycofując pod „naciskiem” właścicieli. Można sobie wyobrazić, jak wielką wściekłość i niedowierzanie wywołał w rzeszach zebranych, a przecież uzbrojonych niewolników. Byli to przeważnie pasterze, odziani w nic innego tylko skóry kozłów, wilków i dzików. Wielu z nich po prostu uciekło swoim panom. Teraz, jeśli mieliby wrócić, czekały ich przewidziane za zbiegostwo kary – chłosta, piętnowanie, łańcuchy a nawet ukrzyżowanie. Zapewne mówili o tym na głos, ale w tej sprawie namiestnik myślał całkiem życzeniowo i naiwnie: „(…) nie przyjął żadnego z niewolników, odprawił ich przekonany, że nie spotka ich żadna krzywda lub że w każdym razie rozproszą się i nie będą mogli wywołać dalszych zamieszek”.
Mylił się w każdym punkcie. Niewolnicy nie mieli po co i nie chcieli wracać, a widząc siebie w dużej grupie, poznali swoją siłę. Uciekli do świątyni Palików, czyli podziemnych braci-demonów, ponoć bardzo sprzyjających ludziom zniewolonym. Świątynia ta była bowiem tradycyjnym i szanowanym przez władze azylem dla zbiegów, jednak nigdy nie chroniono całych gromad, lecz jedynie pojedynczych osobników. Choćby z tego tylko względu tłumne nawiedzenie przybytku powinno dać sporo do myślenia władzom rzymskim, ale nie dało. W świątyni nie niepokojeni przez nikogo niewolnicy naradzili się nad dalszym postępowaniem, a potem rozeszli po całej Sycylii. Natychmiast rozpoczęła się seria buntów, od całkiem małych, aż do ogromnego powstania.
W Halikyaj koło Lilibajon niewolnicy zarżnęli swoich śpiących smacznie panów, następnie w liczbie trzydziestu zbiegli z miejsca zbrodni i, głosząc hasła wolnościowe, splądrowali sąsiednie majątki. Przyłączyło się do nich sporo zbiegów, tak, że za kilka dni było ich razem dwustu. Oczywiście było to za mało, by marzyć o wyrównanej walce z siłami porządkowymi, a stanowczo za dużo, by ujść uwadze Rzymian. Założyli więc obóz w miejscu trudno dostępnym, obwarowali je dodatkowo, ściągnęli tam zapasy żywności i tak przyjęli oblężenie.
Oblężeniem dowodził znany już nam namiestnik Licyniusz Nerwa. Był bezradny, bo pozycja niewolników wyglądała na niemożliwą do wzięcia szturmem, ale od czego rozum człowieka interesu? Namiestnik dogadał się z Rzymianinem, który działał po stronie niewolników już od dwóch lat. Ów Rzymianin to Gajusz Tytyniusz, skazany na karę śmierci zbieg, który, jak wszystkim się zdawało, walczył z rzymskim systemem społecznym, gdyż „(…) żył z rozboju, mordując wielu ludzi wolnych, mieszkających w okolicy; nie wyrządził krzywdy żadnemu niewolnikowi”.
Oczywiście przez dwa lata nie mógł utrzymywać się samotnie przy takim trybie życia – miał swoją bandę rozbójników, złożoną ze zbiegów. Jako sprawiedliwy dowódca niewolników, coś w rodzaju Janosika, był postacią bardzo wśród nich popularną. Nic zatem dziwnego, że gdy podszedł ze swoim oddziałem do oblężonych przez Rzymian buntowników, wpuszczono go do twierdzy z otwartymi ramionami. Okazał się nie przyjacielem, lecz koniem trojańskim. Nikt z buntowników nie przeżył.
Namiestnik po tym sukcesie uznał, że już po powstaniu i rozpuścił wojsko. Przedwcześnie. Ledwie dotarł do Syrakuz, a dowiedział się, że w innym miejscu zbuntowało się osiemdziesięciu niewolników. Licyniusz Nerwa zamiast działać, naradzał się, co robić. Przede wszystkim nie miał żołnierzy, więc czekał na ich ponowne przybycie. Gdy wyruszył, nadal uważał, że ma ich zbyt mało w stosunku do liczby zbiegów, których było już ośmiuset. Nawet kiedy już podszedł w pobliże buntowników, nie podjął żadnych zdecydowanych działań, tylko zatrzymał się w Heraklei.
Miało to ten skutek, że liczba buntowników wzrosła do prawie dwóch tysięcy. Wobec tego Nerwa nazbyt trudną dlań misję likwidacji buntu powierzył niejakiemu Markowi Tytyniuszowi (innemu niż wyżej wspomniany koń trojański Gajusz Tytyniusz), dając mu sześciuset żołnierzy. Ten bardzo śmiało przystąpił do wykonania rozkazu. Zaatakował przeciwnika silniejszego liczebnie i usadowionego na wyższych pozycjach.
Efekt bezpośredni był taki, że „(…) spośród jego żołnierzy jedni padli zabici, drudzy porzucili broń i z trudem znaleźli ocalenie w ucieczce”, a niewolnicy zyskali kilkaset kompletnych rynsztunków bojowych. Ale nie to było najgorsze, bo w sumie owo starcie ze względu na ilość walczących trudno nazwać bitwą, lecz raczej potyczką. W tamtym gorącym dla Sycylii czasie bardziej jednak liczył się efekt propagandowy niż jakościowy – Rzymianie przegrali bitwę z niewolnikami! W sytuacji, gdy „(…) wszyscy niewolnicy żyli myślą o powstaniu”, stało się to, czego dosyć w gruncie rzeczy ograniczony chciwiec Publiusz Licyniusz Nerwa nie umiał przewidzieć – wybuchło z pełną mocą drugie powstanie sycylijskie.
Zbiegostwo niewolników było powszechne. Armia powstańcza szybko urosła do sześciu tysięcy ludzi. Na ogólnym zgromadzeniu postanowili sobie narzucić cele zrywu i dowództwo. Obrano królem Salwiusza, gdyż „uważano go za biegłego w sztuce wróżenia i umiejącego wprowadzić się – gdy grał na fletni podczas widowisk przeznaczonych dla kobiet – w stan uniesienia”.
Historia zaczęła się powtarzać – jak w pierwszym powstaniu, na czele niewolników stanął ktoś gwarantujący im przychylność istot najwyższych. Ale król niewolników prócz wróżbiarstwa, znał się dobrze na organizacji, miał przy tym pomysły autorskie: „(…) unikał miast, uważając ich mieszkańców za gnuśnych i wydelikaconych. Rozdzielił powstańców na trzy oddziały, każdemu z nich wyznaczył odrębnego dowódcę i rozkazał, by trzymali się razem i atakowali tę samą miejscowość w tym samym czasie”, czyli chciał, by wojsko postępowało w myśl zasady – maszerujemy osobno, walczymy razem.
Dobrze dowodzeni niewolnicy, niesieni zapałem, wkrótce odnieśli szereg lokalnych sukcesów, w sumie oznaczających duże powodzenie. Wobec bezczynności Licyniusza Nerwy Salwiusz wyznaczył niemalże symboliczny cel ataku – Morgantynę, gdzie wcześniejszego o pokolenie wodza niewolników, Eunusa, zjadły żywcem wszy i pluskwy. Wkrótce twierdzę obległo 20 tysięcy pieszych i 2 tysiące konnych powstańców. Powstańcom śpieszyło się – chcieli wziąć miasto szturmem, nim nadejdzie odsiecz.
Odsiecz przywiódł nie kto inny, tylko urzędujący jeszcze w charakterze namiestnika Publiusz Licyniusz Nerwa. Wreszcie zebrał naprawdę pokaźne siły liczące dziesięć tysięcy ludzi. Ale niewolników było więcej i, choć namiestnik wiódł swe wojska nocami, wiedzieli o nim wszystko. Mało tego – czy to przypadkiem, czy też na skutek planu Salwiusza, wojsko rzymskie dostało się w zasadzkę. Słabo broniony obóz buntowników Rzymianie zdobyli z łatwością, po czym ruszyli na Morgantynę. Wtedy niewolnicy, nie dość, że liczniejsi, to jeszcze odpowiednio rozstawieni, zaatakowali szyk Rzymian (praktycznie Rzymian w nim było niewielu, przeważnie zaś tak zwani Italioci, czyli mieszkańcy południowej Italii, w tym przypadku Sycylijczycy).
Żołnierze nie dotrzymali pola niewolnikom, w dodatku „(…) król niewolników ogłosił, że ten, kto porzuci broń, nie zostanie zabity”. Przeciwnicy usłuchali go i wyszło tak, że poległo ok. 600 żołnierzy, a cztery tysiące buntownicy wzięli do
niewoli.
Teraz powstanie było już nie do opanowania. W dodatku namiestnik jak już coś zrobił, to zrobił. Otóż, mimo porażki, Morgantyna obroniła się przed powstańcami, a to głównie przy pomocy własnych niewolników, którym panowie obiecali wolność.
Co prawda bunt też dawał wolność, co król Salwiusz wystarczająco głośno i wyraźnie ogłaszał, lecz niewolnicy z Morgantyny woleli od wolności rozbójniczej wolność całkowicie legalną. A namiestnik, w sytuacji praktycznie wymykającej mu się z rąk, postąpił, chciałoby się rzec, jak prawdziwy Rzymianin, bowiem „(…) odmówił im nadania wolności”. Nic dziwnego, że większość rozgoryczonych ludzi przeszła na stronę powstańców. Być może Nerwa chciał okazać w ten niezbyt mądry sposób, że w ogóle nad czymś panuje, co było kompletną bzdurą w obliczu kolejnych wydarzeń. Jednocześnie w dwóch następnych miejscach wyspy, w jej północno-zachodniej części w okolicy Egesty oraz w zachodniej, w okolicy Lilibajonu, powstali niewolnicy, łącząc się ze sobą i tworząc pokaźną i dobrze dowodzoną armię.
Wybrali sobie wodzem Ateniona, w niewoli zarządcę wielkiego majątku, a teraz dobrego wodza powstania. Zaczął z dwustu ludźmi, a po pięciu dniach miał ich tysiąc. Oczywiście został królem i natychmiast po tym akcie zyskał tłumy poddanych. Ku zgrozie posiadaczy ten człowiek nadał powstaniu jeszcze głębszy cel niż inni przywódcy, mianowicie zbudował mu trwałe podstawy i określił solidny ład społeczny: „Nie przyjmował do siebie wszystkich, którzy porzucili właścicieli, lecz tylko najlepszych i formował z nich oddziały żołnierzy. Pozostałym kazał, by trwali przy codziennych zwykłych zajęciach, zajęli się posiadłością i przebywali na miejscu.
Od nich właśnie czerpał obfite zapasy żywności dla swoich żołnierzy”. Chyba nawet propretor Nerwa pojął, że pojawił się ktoś, kto po prostu przejmuje od niego Sycylię we władanie z jej całą, nienaruszoną substancją majątkową i zachowanymi
możliwościami produkcyjnymi, w dodatku zgodnie z wolą większości mieszkańców. Wkrótce Atenion z dziesięciu tysiącami ludzi podjął oblężenie miasta Lilibajon.
Twierdza okazała się za trudna do zdobycia dla niezbyt doświadczonych w pracach oblężniczych powstańców, więc wódz postanowił od niej odstąpić, uzasadniając to wolą bogów. I nawet odwrót zyskał mu dodatkową popularność, bowiem oddziały
sprzymierzeńców rzymskich z Afryki, niosące odsiecz miastu, dokonały nocnego ataku na niewolników, biorąc sporo jeńców. Pozostali powstańcy zrozumieli, że Atenion ma dar wieszczy, co w tej trudnej chwili bardzo wszystkich podniosło na
duchu.
Niepowodzenie buntowników pod Lilibajon było tylko nieistotnym epizodem w całym powstaniu. Okazało się, że na wyspie jest kilka ośrodków wojny niewolniczej, a Rzymianie żadnego z nich nie są w stanie zniszczyć. Odpowiedzialny był za to głównie namiestnik Sycylii, który o tyle tylko się wykazał, że owo powstanie wywołał, natomiast wygasić go nie umiał. Od porażki Licyniusza Nerwy pod Morgantyną miasta długo musiały polegać wyłącznie na własnych siłach, przy tym właściciele, po odmowie namiestnika nagradzania wolnością za wierną dzielność, nie mogli ufać swoim niewolnikom. Samo powstanie miało bardzo dokuczliwe skutki uboczne w postaci pospolitego łotrostwa, a nawet i z tym siły porządkowe sobie nie radziły. Sytuacja mogła ulec poprawie tylko w przypadku zmiany namiestnika, a to mogło nastąpić dopiero w kolejnym roku urzędowym.
Tymczasem niewolnicy łączyli swe siły, tworząc na Sycylii jedno państwo, z jednym ośrodkiem władzy. Król Salwiusz, dysponujący trzydziestotysięczną armią, urządził stolicę w miasteczku Triokala, po czym wezwał do podporządkowania się innych wodzów powstania: Tryfona i Ateniona. Historia i w tym przypadku zatoczyła wyraźne koło, bowiem Rzymianom i Sycylijczykom znów, jak pokolenie wcześniej, wydawało się, że „(…) Atenion zakwestionuje jego [Salwiusza – PR] najwyższą godność i że dzięki waśni buntowników łatwo będzie zakończyć wojnę. Tymczasem los jakby umyślnie wzmocnił siły zbiegłych niewolników i sprawił, że ich przywódcy doszli do zgody”.
Atenion z całym swoim wojskiem podporządkował się Tryfonowi. I choć ten go niedługo potem uwięził, to jednak, widząc poważne niebezpieczeństwo rzymskie, zaraz znów postawił na czele armii. A zagrożenie powstania przyszło razem z nowym
namiestnikiem Sycylii, znanym już nam pogromcą romantycznego młodzieńca Tytusa Wettiusza, Lucjuszem Licyniuszem Lukullusem.
Lukullus przybył na Sycylię wyposażony w 14 tysięcy żołnierzy rzymskich i italskich. Do tego miał dwa tysiące innych żołnierzy. Łącznie mógł wystawić do walki w polu szesnaście tysięcy ludzi, w dodatku raczej bitnych i zdyscyplinowanych.
Pod miejscowością Skirtaja doszło do bitwy między Rzymianami a powstańcami. Ci drudzy wystawili do boju ponoć aż czterdzieści tysięcy wojowników. Bitwa była bardzo zawzięta i krwawa, a ponieważ rzymski szyk nie pękał pod naporem
niewolników, Atenion dawał osobisty przykład i walczył na czele oddziału dwustu jeźdźców. Na tym odcinku niewolnicy zyskali przewagę, ale Ateniona raniono w obydwa kolana. „Gdy otrzymał trzecią ranę – ta wyłączyła go z boju. W tej chwili
niewolnicy upadli na duchu i rzucili się do ucieczki. Atenion, pozostawiony na polu bitwy jako trup, udawał zabitego i z nastaniem nocy uszedł cało”.
Drugi, a w zasadzie pierwszy wódz niewolników, Tryfon, nie potrafił opanować paniki. W związku z tym niewolnicy ponieśli ogromne straty, sięgające dwudziestu tysięcy ludzi. Wydawało się świadkom, że Lukullus mógłby wybić wrogów w
pościgu, ale się na to nie zdecydował.
Lukullus nie zrezygnował jednak z planów likwidacji powstania. Podszedł z wojskiem pod Triokala i przystąpił do oblężenia twierdzy. Ale tu spotkał go zawód – niewolnicy bronili się dzielnie, mało tego – dostali posiłki, które nie obawiały się
zaatakować Rzymian i zmusić ich do odwrotu. I choć wcześniej kilka razy Rzymianie zwyciężyli jakieś oddziały, to ta jedna porażka spowodowała fiasko całego planu rzymskiego. Podejrzewano przy tym, że niepowodzenia namiestnika tkwiły zupełnie
gdzie indziej, poza czynnikami militarnymi. Lucjusz Licyniusz Lukullus, poza wygraniem jednej ważnej bitwy, „(…) nie osiągnął żadnego z postawionych sobie celów, czy to z powodu gnuśności, czy przekupstwa. Dlatego właśnie Rzymianie wytoczyli mu później proces i wydali wyrok skazujący”. No cóż – nie potrafił nawet obronić swojego obozu, który zbuntowani niewolnicy zdobyli, czyli przegrał następną bitwę, zaprzepaszczając sukces poprzedniej.
Następny propretor Sycylii, Gajusz Serwiliusz, był tak nieudolny lub skorumpowany, że po zakończeniu rocznej kadencji również został skazany na wygnanie. Za to po stronie niewolników wodzem w miejsce poległego Tryfona został Atenion, który
omal nie opanował samej Messany, czyli miasta najbliższego Italii. Wódz niewolników wykorzystał przy tym znajomość miejscowych obyczajów. „Ludzie z Messany, przekonani, że nie doznają żadnego ciosu, skrycie złożyli tam celem zabezpieczenia wszystkie najwartościowsze i najcenniejsze rzeczy. Na wieść o tym Atenion Cylicyjczyk, herszt rozbójników, napadł na nich, kiedy obchodzili publiczne święto na przedmieściu. Zabił wielu rozproszonych i niemal szturmem wziął miasto.
Potem zbudował mur celem wzmocnienia jakiejś warowni Macella i zaczął gwałtownie pustoszyć okolicę”. Tak, rok 102 obfitował w kompromitujące dla Rzymian wydarzenia na Sycylii. Panoszenie się niewolników w okolicy Messany
świadczyło o absolutnej bezsilności Rzymian. Ale ten stan rzeczy niedługo już miał trwać. Daleko na północy, w Galii Zaalpejskiej, pod miejscowością Aquae Sextiae zapadło rozstrzygnięcie, nierokujące dobrze zbuntowanym niewolnikom – konsul Gajusz Mariusz pobił w dwudniowej, bardzo krwawej bitwie siły Ambronów i Teutonów. Pozostali jeszcze Cymbrowie, ale to już była tylko połowa śmiertelnego zagrożenia Italii, więc w Rzymie odetchnięto z ulgą. A że na Sycylii działo się
fatalnie, sprawa dojrzała, by wreszcie poświęcić jej należytą uwagę. Mariusz na fali entuzjazmu kolejny raz został obrany konsulem na rok 101. Razem z nim wybrano
Manliusza Akwiliusza, syna człowieka o identycznym zawołaniu, który likwidował powstanie Arystonikosa w Azji. I gdy Mariusz zajął się Cymbrami, drugiemu konsulowi przydzielono zadanie likwidacji powstania sycylijskiego.
Skoro na Sycylię przybył konsul, to miał siły odpowiadające co najmniej armii konsularnej, czyli dwóch pełnych legionów. Z takim wojskiem, liczącym dwadzieścia tysięcy ludzi, Rzym odnosił w historii zwycięstwa nad najgroźniejszymi przeciwnikami (prócz Hannibala i Cymbrów), a przecież Akwiliusz przejął jeszcze dowodzenie nad dotychczasowym wojskiem sycylijskim, co przy tej ilości żołnierzy z miejsca gwarantowało mu przewagę jakościową nad powstańcami. Niewolnicy nie mieli oparcia w silnych twierdzach, poza Triokala, gdyż najważniejszych twierdz przez trzy lata powstania nie udało im się zdobyć. Nie było innego wyjścia, niż podjęcie ryzyka walki w polu, inaczej groziło im wygłodzenie w górach lub rozproszenie w celu poszukiwania żywności, a co za tym idzie – likwidacja siłami „policyjnymi” miast sycylijskich. Konsul Akwiliusz, żądny chwały, również odczuwał głód bitwy, więc do niej doszło.
Obaj wodzowie stali na czele swych wojsk, dając im osobisty przykład, w dodatku zaszło coś rzadko spotykanego na polach bitew, bowiem starli się między sobą. Atenion padł ciężko ranny, zraniwszy wcześniej w głowę konsula. Ale żołnierze
rzymscy dopadli do rannego wodza niewolników i, jak ubolewa jeden z kronikarzy, „(…) chociaż żywcem wpadł w nasze ręce, nie można było wymierzyć kary, ponieważ o zdobycie tego łupu zabiegało mnóstwo żołnierzy, którzy w czasie kłótni rozszarpali go własnymi rękoma”. Bez wodza niewolnicy poczuli się przegrani. I ta przegrana bitwa była początkiem klęski powstania.
Ranny konsul szybko przyszedł do siebie i zabrał się za likwidację oddziałów powstańczych. Po śmierci Ateniona nie było już w pełni kompetentnych czy uznawanych dowódców. Jednomyślności też nie było, co zdyscyplinowanej armii
rzymskiej ułatwiło zadanie. W ciągu roku powstanie całkowicie spacyfikowano.
Padły jego punkty umocnione, a ostatnich tysiąc niewolników, pod dowództwem Satyra (jako wódz znany jest tylko z końcówki powstania), poddało się konsulowi.
Oto, jak wyglądały ich ostatnie chwile życia. Warto im się przyjrzeć, gdyż czyny tych ludzi są symbolem zachowania godności ludzkiej. Konsul „(…) wszystkich wysłał do Rzymu i przeznaczył na gladiatorów do walk z dzikimi zwierzętami. Niektórzy
utrzymują, że zgotowali oni sobie wspaniały koniec. Odmówili walki z dzikimi zwierzętami i pozabijali się wzajemnie przy ołtarzach publicznych. Po zabiciu ostatniego, kiedy już wszyscy nie żyli, Satyr sam, własną ręką, skończył ze sobą po
bohatersku”.
Zdania powyższe, jeśli przedstawiają prawdę, pokazują nam sporo więcej, niż sama chęć popełnienia samobójstwa przez ludzi i tak nic niemających do stracenia, bo przeznaczonych na poniżającą śmierć. Otóż żeby uczynić tak, by umrzeć na ołtarzach
bogów, musieli dokonać prawdziwego zrywu zbrojnego. Do ołtarzy publicznych, jako uwięzieni, nie mieli przecież żadnego dostępu. Musieli więc wyrwać się z więzienia, co nie było proste, bo nie mieli broni. Dokonali tego, a broń zdobyli gołymi rękoma.
Następnie wyszli do miasta i dotarli do świętych miejsc, by je nie tyle pohańbić, co do samych bogów trafić ze swoją krzywdą. I to im się powiodło, a porządek zadawania śmierci świadczy o tym, że nikt nie zdołał im przeszkodzić. Jak to wyjdzie na jaw w następnym rozdziale, rozpaczliwe przedsięwzięcie całkowicie udało się tym nieszczęśnikom, gdyż przelaną na ołtarzach własną krwią ściągnęli na Rzymian przekleństwo bogów nieśmiertelnych.
*Wszystkie daty dotyczą czasów przed naszą erą.
Powyższy tekst pochodzi z książki Pawła Rochali „Powstanie Spartakusa 73-71 p.n.e”.
Książki Wydawnictwa Atryda dostępne są wyłącznie za pośrednictwem strony wydawnictwa. Nie znajdziecie ich w księgarniach i salonach sprzedaży.
